Dziś nie mam już tego problemu. Nadal mam mnóstwo postanowień, zamiarów, zdrowych elementów rutyny i takich tam, ale mój świat nie wali się kiedy czegoś nie dotrzymam. A z wielu rzeczy z czasem sama rezygnuję. Kiedyś na przykład postanowiłam sobie, że posiłki, które jem sama, będę jadała w skupieniu, uważnie i obecnie, rozkoszując się każdym kęsem i nie rozpraszając Netflixem. Cóż, o ile uważność jest dla mnie bardzo ważna w codziennym życiu, to szybko zrezygnowałam z tych świadomych posiłków. Po prostu zbyt dużo frajdy sprawia mi oglądanie w kółko mojego ulubionego serialu Friends podczas obiadu i nie chcę z tego rezygnować. Na początku byłam trochę sobą rozczarowana, bo przecież posiłek to okazja do bardzo pięknej praktyki medytacyjnej, ale potem zrozumiałam, że nie muszę robić wszystkiego tak jak sobie zaplanowałam, ani odhaczyć każdego punktu na liście „idealnego życia” po to, aby żyć w pełni i (w pełni) radośnie. Nie musi być idealnie, żeby było wystarczająco dobrze.
Jak wiele osób, jestem dość kompulsywna i przez długi czas w swoim życiu miałam ogromny problem z nastawieniem „wszystko albo nic”. Albo bardzo zdrowa dieta, albo ulubione czipsiki. Albo wstawanie o świcie, spacer, nauka języków i wszystko co rozwojowe albo w drugą stronę. Jeśli wypadł jeden element układanki, to od razu sypało się wszystko i dochodziłam do wniosku, że zacznę od nowa w poniedziałek albo… przy kolejnym nowiu księżyca.
Dużo zmienił w moim nastawieniu pewien spacer. Będąc u rodziców w Lubartowie wybrałam się skoro świt z naszym Bobikiem na rundkę po okolicy. Otulało mnie przepiękne poranne światło, czuło się już jesień w powietrzu, rosa pokrywała liście, a nitki babiego lata wpadały na twarz. Idealna, wymarzona sceneria za którą tak tęsknię mieszkając wśród palm w klimacie subtropikalnym. Chciałam pomedytować spacerując i z tą dobrą energią wejść w nowy dzień. Tylko jak na złość wcale nie potrafiłam utrzymać się w stanie obecności. Byłam rozbudzona, ale rozkojarzona i coraz bardziej wkurzona. Rozmawiałam potem o tym doświadczeniu z moją przyjaciółką Dorotą i ona wtedy powiedziała jedno zdanie: „Ania, po prostu akceptuj to. Nie musi byś idealnie, żeby było wystarczająco dobrze.” To było jak zasianie ziarenka, które wykiełkowało i…
… z czasem zaczęłam akceptować więcej w sobie i w ludziach wokół, mieć mniejsze oczekiwania i ogólnie wrzuciłam na luz. Jeśli coś się nie uda, staram się to zaakceptować i być zadowoloną z tego co jest. Bardzo ważna na tej drodze okazała się praktyka medytacji. Bo z medytacją to już tak jest, że czasem do niej siadam i jest kompletny odlot, lewitacja i stan nieważkości. A czasem wszystko wokół rozprasza i jedyne na czym potrafię się skupić to arcytrudny wybór czy ugotuję zupę pomidorową czy dyniową; czy wieczorem oglądniemy Gwiezdne Wojny czy Diunę; czy będąc kolejny raz w PL wyskoczę w góry czy nad morze. Szlag człowieka wtedy nie trafia tylko dzięki umiejętności akceptacji.
I tak, akceptując siebie w swojej codziennej praktyce jogi i medytacji, zaczęłam powoli przenosić te doświadczenia poza matę i obejmować zrozumieniem inne sfery swojego życia. Obserwuję siebie i wiem co przekłada się na moje dobre samopoczucie. Jest to wstawanie rano, ruch na świeżym powietrzu, joga i medytacja, zdrowa dieta, czytanie książek, praktyka wdzięczności, a przede wszystkim obecność tu i teraz. Jednak jeśli czegoś z tych rzeczy nie zrobię, mój świat nie drży w posadach i nie wracam na pole START. Lubię swoje życie takim, jakie ono jest. Z nastrojowym spacerem i fastfudowym burgerem. Jest w nim miejsce (i akceptacja) i na odlotową medytację, i na oglądanie Friends do obiadu. Bo (powtórzę to jeszcze raz) nie musi być idealnie, żeby było wystarczająco dobrze.
W tym poście przeczytasz o tym jak zdrowo podejść do sportowej aktywności i osiągać dzięki niej korzyści bez katowania się na siłowni (albo katowania w domu, wyrzutami sumienia).
Jeśli masz ochotę zacząć praktykę Yin jogi, zapraszam Cię na moje zajęcia.